Dzisiaj kilka słów na temat gry z gatunku, który wzbudza skrajne emocje wśród społeczności graczy i potocznie nazywany jest symulatorem chodzenia. Na In the Rays of Light pojawiło się na ekranie mojego monitora zupełnym przypadkiem, kiedy przeglądałem nadchodzące premiery i z miejsca przykuło moją uwagę swoją stylistyką, opisem wspominającym o przygodówce/dreszczowcu, jak i tym, że autorem jest w zasadzie jedna osoba. Czy moje przeczucie okazało się trafne? Zapraszam do czytania!
Zanim jeszcze odpaliłem grę, znalazłem informację, że tak naprawdę nie jest to nowa produkcja, a remake jednego z poprzednich projektów Rosjanina o tytule The Light, która ukazała się ponad 8 lat temu na PC, a drugą ciekawostką jest to, że ogrywana przeze mnie wersja jest przeznaczona na PlayStation 5 (a nie PS4 + wsteczna kompatybilność). Biorąc pod uwagę, że gier stricte na PS5 mamy aktualnie jak na lekarstwo, a już na pewno, kiedy mowa o rynku tytułów niezależnych, z tym większą ciekawością odpaliłem grę.

Nasza przygoda rozpoczyna się w opustoszałym budynku, przypominającym szkołę, który swoje najlepsze lata ma już wyraźnie za sobą. Nie wiemy kim jesteśmy, gdzie się znajdujemy, ani co dalej. Po wyjściu z pierwszego pomieszczenia znajdujemy latarkę i tajemniczy napis na ścianie. Im szybciej przyzwyczaicie się do takiego stanu rzeczy, tym lepiej, bo szybko okazuje się, że poza naszym bohaterem, nie ma tu absolutnie nikogo innego, a sama gra nie ma zamiaru podpowiadać nam niczego, co mogłoby pomóc wyjaśnić nam sytuację, w jakiej się znaleźliśmy. Przemierzając kolejne lokacje, odnajdujemy zdjęcia, notatki oraz odblokowujemy sekwencje, w których do gry dołącza ktoś w rodzaju narratora — wszystkie te elementy składają się na historię, która wyjaśnia, dlaczego jesteśmy tutaj sami.
Jak wspomniałem we wstępie, mamy tutaj książkowy przykład przygodówki pierwszoosobowej, zwanej symulatorem chodzenia. Brak tutaj walki, potworów czy innych atrakcji, które mogłyby przeszkadzać nam w eksplorowaniu lokacji i poszukiwaniach czegokolwiek co przybliży nas do końca gry. Od czasu do czasu przyjdzie nam rozwiązać jakąś prostą sekwencję logiczną, czy poszukać przedmiotu, który będzie niezbędny do pchnięcia historii do przodu (jak np. czegoś do odblokowania drzwi). Z jednej strony nie ma tu nic skomplikowanego, z drugiej zaś nie mamy wrażenia, że autor ma nas za kompletnych debili, którym trzeba wszystko wykładać wielkimi literami.
To, co zrobiło na mnie naprawdę świetne wrażenie, to oprawa audiowizualna. Grafika jest schludna, a oświetlenie buduje naprawdę świetny klimat — jak na grę z segmentu indie, naprawdę niezła robota. To do czego można by się przyczepić to fakt, że spora część pomieszczeń wygląda praktycznie tak samo. Jednak to nie grafika a udźwiękowienie, to coś, czemu warto poświęcić więcej uwagi. Odpowiada za nie niejaki Dmitry Nikolaev i muszę przyznać, że odwalił kawał dobrej roboty, gdyż zarówno muzyka, jak i losowe dźwięki gry, potęgują niepokój i napięcie, jakie towarzyszy nam podczas rozgrywki.
Pod względem technicznym było ok i tylko ok, gdyż co jakiś czas gra potrafiła sobie chrupnąć, co nieco irytowało. Z tego, co wiem, po drodze została wypuszczona łatka, mająca za zadanie naprawę problemów z wydajnością. Przejście całości zajmuje gdzieś około 2 godzin, a poza chęcią otrzymania trofki za drugie zakończenie, nie ma tu w zasadzie żadnego „replay value”.
Podsumowując ten mój krótki tekst — uważam, że In the Rays of Light zasługuję na uwagę graczy, gdyż wybija się na tyle innych gier tego typu świetnym klimatem, narracją oraz obłędną ścieżką dźwiękową, a dodając do tego fakt, że całość została stworzona w zasadzie przez dwie osoby, to nie sposób zaprzeczyć, że robi to naprawdę spore wrażenie. Z tego, co można zaobserwować na Instagramie Sergeya, raczej nie spoczywa on na laurach i mam nadzieję, że za jakiś czas wypuści on coś jeszcze.

Na koniec chciałbym podziękować wydawcy, za sprezentowanie mi kopii do recenzji.
To tyle na dzisiaj.
Mam nadzieję, że się Wam podobało!
Kuba „PlayStation Fanatyk”