Czas wygrzebać kilka trupów z szafy i wrócić do moich growo-recenzenckich zaległości. Tym bardziej biję się w pierś, gdyż „premiera” tytułu, o którym dzisiaj chciałbym pogadać, powodowała u mnie dość sporą ekscytację, a jak widać potrzeba było ponad roku, żeby mój wywód na jej temat ujrzał światło dzienne (co gorsza nie jest to pojedynczy przypadek, więc możecie się spodziewać kolejnych powrotów z przeszłości). Zapraszam do czytania!

Faktem jest, że nawet jeśli ktoś nie grywa w horrory, bo go to nie kręci, to przynajmniej chociaż kojarzy Silent Hill czy Resident Evil. Jednak gdy zaczniemy wymieniać kolejne, notabene klasyki gatunku jak Forbidden Siren, Alone in the Dark czy Clock Tower, to niby coś tam dzwoni, ale do końca nie wiadomo w którym kościele.. Jeszcze ciekawiej jest z serią, o której dzisiaj, gdzie tytuł, przynajmniej w naszym kraju, nie jest zbyt rozpoznawalny na pierwszy rzut oka (no chyba, że trafisz na jednego z tych 20stu właścicieli Wii U, bo dla nich PZ5 było exem i jedną z nie wielu gier na tę konsolę), ale gdy zapytasz kogoś o Fatal Frame, to zaczyna się już inna dyskusja. Wszystko to za sprawą naszego narodowego sportu lat 90tych — piractwa. Tak się składa, że w czasach PlayStation 2 i świetności serii od Tecmo, spora część z nas nie oglądała pięknych artów na płytach, a co najwyżej logo Verbatim (i to w najlepszym przypadku, bo tak to Esperanza4Life). Traf chciał, że w US serię tę nazwano Fatal Frame — co moim zdaniem jest o wiele trafniejszym tytułem — a giełdowi piraci nie interesowali się takimi pierdołami jak region gry, skoro modchip w konsoli i tak łykał wszystko jak pelikan. Jako że tę przydługą dygresję mamy już za sobą, to może teraz coś o samej grze.






Historię przyjdzie nam poznać z perspektywy trzech postaci — Yuri Kozukata, asystentki w Kurosawa Antiques, szukającej swojej przyjaciółki i mentorki; Ren’a Hojo — autora poszukującego inspiracji do jego nowej książki; Miu Hinasaki — szukającej swojej matki (którą jest znana z poprzednich odsłon Miku Hinasaki). Punktem wspólnym tych trzech indywiduów jest góra Hikami i jej mroczna historia z tajemniczymi rytuałami i serią samobójstw w tle. Trzeba przyznać, że na papierze historia i jej inspiracje brzmią dość obiecująco, jednak mam wrażenie, że twórcy nie do końca dźwignęli swój własny twór, przez co czasem trudno się odnaleźć w panującym chaosie i wciągnąć w fabułę.
Plusem dla tych, którzy nie grali do tej pory w tę serię, a chcieliby sprawdzić, o co takie wielkie halo, jest fakt, że historia nie jest połączona fabularnie z poprzedniczkami, a nieznajomość nawiązań nie wpływa na rozgrywkę (co w zasadzie jest plusem dla wszystkich, gdyż na moment premiery gry, 4ka ukazała się tylko w Japonii i tylko na stare Wii, więc liczba graczy, którzy mogli się z nią zapoznać jest pewnie dość ograniczona, pomimo faktu, że fani przetłumaczyli grę na angielski).






Początkowo sama lokacja (a w zasadzie lokacje) może nieco przytłaczać swoim rozmiarem, jednak jak się okazuje tylko na papierze. Szybko odkrywamy, że poszczególne segmenty są dość korytarzowe i sporo mniejsze niż się pierwotnie zapowiadało, przez co już po kilku godzinach można się poruszać po zakamarkach góry Hikami wręcz z zamkniętymi oczami.
Choć ciekawa historia, niepokojąca lokacja i siły nadprzyrodzone brzmią jak przepis na udany horror, to niestety nie do końca tak jest i to w zasadzie chyba największy minus omawianego tytułu. Co prawda na początku zdarzy się, że niespokojne dusze wrzucą nam nieco ciar na plecy, tak w pewnym momencie przechodzimy do punktu stałego na osi X strachu i w zasadzie mało co bywa już zaskakujące — bo ile razy można odwiedzać te same miejsca i walczyć praktycznie z tymi samymi przeciwnikami.. Backtracking to jedno (i nie zawsze jest to zła rzecz), ale monotonia wynikająca z nieprzemyślanej narracji to inna sprawa.
Może, żeby nie było, że tylko narzekam to poruszę temat tego co twórcom wyszło świetnie, mianowicie walka. Wizytówką serii jest sposób, w jaki przyjdzie nam radzić sobie z napotkanymi adwersarzami, mianowicie Camera Obscura, aparat, który pozwala widzieć i ranić zmarłych. Aparat ten towarzyszy nam w zasadzie od samego początku, a z czasem zyskujemy możliwość jego upgrade’u, czy to przez użycie innego filmu, czy zmianę obiektywu, co finalnie może mieć spory wpływ na przebieg kolejnego spotkania z udręczoną duszą. Fajnym smaczkiem jest wykorzystanie żyroskopu pada, co umożliwia sterowanie poprzez ruch kontrolerem, przy czym jest to całkowicie opcjonalne (w oryginalnej wersji wykorzystywano „pada” z ekranem, który imitował kamerę). Kolejnym elementem zasługującym na pochwałę, są modele przeciwników jak i same starcia z nimi, które potrafią być czasami dość emocjonujące.






Jeśli chodzi o oprawę audio-wizualną czy wykonanie techniczne to pokuszono się zasadzie o żaden większy upgrade w stosunku do wersji z Wii U — mamy tu lekki lifting modeli postaci czy poprawione detale otoczenia, jedynak nie doszukiwałbym się tu cudów. Nie twierdzę, że sama gra wygląda źle, jednak nie da się ukryć, że po kilku latach od premiery i przejściu na mocniejszy hardware, chciałoby się nieco więcej. Dodatkowo dochodzi kiepska praca kamery oraz nieco toporne sterowanie — i ja wiem, że mamy tu do czynienia z tytułem sprzed kilku lat, ale nawet Capcom w końcu porzucił swoje „tank controls” na rzecz nowoczesności w RE, więc i tu można by się pokusić o nieco wygodniejszy schemat.
Przejście całości zajęło mi ok. 20 godzin, co może się wydawać dość sporym czasem spędzonym w grze, jednak miało to też związek z tym, że nie spieszyłem się za bardzo i często odbijałem z głównej ścieżki, żeby poeksplorować (co czasem kończyło się nieprzyjemnie dla mojej postaci). Jeśli komuś to nie wystarczy, to do jego dyspozycji oddano kilka różnych zakończeń, co skutecznie może wydłużyć czas rozgrywki (choć szczerze to nie wiem, czy zmusiłbym się do ponownego przechodzenia gry, tylko żeby je zobaczyć..).
Cóż, po tych kilkunastu godzinach miesza się we mnie rozczarowanie i zachwyt. Z jednej strony świetny, mroczny klimat, ikoniczna Camera Obscura i miła odmiana po kolejnych pierwszoosobowych horrorach (swoją drogą robionych często na jedno kopyto i kompletnie wypranych z jakiejkolwiek tożsamości), z drugiej zaś nuda wkradająca się mniej więcej od połowy gry. Tytuł ten to nadal całkiem dobry horror, ale nie jestem przekonany czy warty swojej ceny — szczególnie jeśli ktoś tak jak ja mimo wszystko preferuje fizyki (swoją drogą każda odsłona PZ zaczyna już kosztować krocie..). Jeśli lubicie oldschoolowe podejście do straszenia, to oczywiście polecam sprawdzić na własnej skórze, a ja tymczasem zaczynam odliczanie do premiery poprzedniej odsłony — Mask of the Lunar Eclipse, której powrót zapowiedziano niedawno.

To tyle na dzisiaj.
Mam nadzieję, że się Wam podobało!
Kuba „PlayStation Fanatyk”