Indyki, indyki, indyki… growy miecz obusieczny, gdyż wraz z ich zalewem, na rynku przewija się taka sama ilość zarówno perełek jak błota, w którym owe pływają. Mnie osobiście sporą frajdę sprawia przeszukiwanie internetu w poszukiwaniu niewielkich gier z wielkim potencjałem — ale to raczej nie jest dla Was niespodzianka, jeśli śledzicie moje wypociny. Mówi się, że nie powinno się oceniać książki po okładce, a muszę przyznać, że w tym przypadku to właśnie okładka poniekąd zadecydowała o tym, że zwróciłem uwagę na ten tytuł. Czy było warto? Zapraszam do czytania!
Motyw Drakuli, zarówno w formie bardziej historycznej, jak i fantasy, jest eksploatowany przez wszelkie formy popkultury po dziś dzień. Jednym z takich przykładów jest właśnie omawiany przeze mnie dzisiaj tytuł. Nasza historia zaczyna się od krótkiego wprowadzenia, w formie udźwiękowionego intra i nieruchomych obrazków (lub nawet bym powiedział rycin), z których to dowiadujemy się, że praktycznie cała rodzina Elcin’y została wymordowana wraz z innymi mieszkańcami wioski przez Włada III Palownika (zwanego Drakulą). Jak możecie się domyślać, od teraz żądza zemsty na brutalnym władcy będzie naszym motorem napędowym.
Ciekawostka — twórcy Wallachii — Migami Games — choć mogą się wydawać zupełnie nieznani, to mają w swoim dorobku kilka produkcji, będących fanowskim listem miłosnym do serii Castlevania — Hauted Castle oraz Castlevania: The Lecarde Chronicles, które doczekały się sequeli.



Choć inspiracje klasykiem od znienawidzonego Konami widać gołym okiem, to jednak gameplay nie jest kopią tego, co dostaliśmy w przygodach Simona Belmont’a, gdyż brak tu elementu eksploracji i backtrakcingu, mamy tu za to dynamiczną akcję rodem z Contry. Nasza Elcina wyposażona w łuk (do którego możemy zebrać kilka rodzajów strzał), miecz (pozwalający na odbijanie strzał przeciwników, czy ubicie wroga, który zbytnio się zbliżył) oraz kilkoro pomocników (z których każdy posiada inne aktywne/pasywne zdolności) przemierza kolejne ekrany od lewej do prawej, mordując wszystko i wszystkich co stanie na jej drodze. Choć słysząc Drakula, pierwsze co pewnie się nasuwa na myśl to Wampiry, nietoperze i inne zjawy, to tutaj w większości walczymy z bardziej ludzkimi i przyziemnymi przeciwnikami.
Sama rozgrywka jest miejscami naprawdę dynamiczna i wymaga nie lada skupienia, aby nie nadziać się na wrogą strzałę (życia są niestety ograniczone, a utrata wszystkich zmusza do powtarzania poziomu). Czasami nawet tak dynamiczna, że zwyczajnie zapominałem o używaniu tych specjalnych umiejętności naszych przyjaciół (jak np. frontalny atak czy upgrade strzał), prąd przed siebie, wystrzeliwując salwę strzał w każdym możliwym kierunku.



Graficznie myślę, że można Wallachię przyrównać do produkcji z ery Super Nintendo czy Segi Mega Drive a całość naprawdę cieszy oko (no może poza powtarzającymi się modelami niektórych przeciwników). Wraz z przyjemną dla oka grafiką, idzie również całkiem nieźle dobrany soundtrack, który pasuje do dynamicznego gameplayu.
Całość gry podzielona jest na siedem etapów, których ukończenie nie powinno zająć Wam więcej niż 2-3 godziny. Czas ten jednak może się nieco wydłużyć, gdyż już na normalnym poziomie trudności produkcja potrafi zaskoczyć — szczególnie jeśli nie jesteście wprawieni w sidescrollery akcji, w których momentami pociski potrafią latać po całym ekranie.



Jeśli tęskno Wam za produkcjami z arcade’owym sznytem to pomimo dość uproszczonej rozgrywki, Wallachia: Reign of Dracula ze swoimi nawiązaniami do 8/16-bitowych klasyków jest naprawdę niezłym wyborem.

Na koniec ogromne podziękowania dla ekipy z Pixelheart za podrzucenie mi kopii do sprawdzenia!
To tyle na dzisiaj.
Mam nadzieję, że się Wam podobało!
Kuba „PlayStation Fanatyk”