Przeglądając moje recenzje, nietrudno dostrzec, że często przez moje ręce przewijają się tytuły reprezentujące wręcz skrajne bieguny growego krajobrazu, od wielkich, głośnych produkcji AAA jak choćby Death Stranding po tematy pokroju Narita Boy czy bohatera dzisiejszego tekstu — Gynoug. Zapraszam do czytania!

Niektórym graczom (szczególnie tak starym jak ja) mogła się zapalić żarówka, że gdzieś już tę nazwę słyszeli… i mają rację, gdyż pierwotnie Gynoug, stworzone przez studio Masaya ukazało się w 1991 roku na Segę Mega Drive. Co ciekawe to nie pierwszy raz kiedy Ratalaika Games sięgają do shmup’owych archiwów, gdyż dosłownie miesiąc temu wypuścili oni na rynek, port innej strzelanki z SMD — Gleylancer.
Świat w Gynoug to mieszanka fantasy, sci-fi, horroru, mitologii i wszelkiego rodzaju bajkopisarstwa, jakie przyjdzie Wam do głowy. Historia wrzuca nas w buty (a właściwie to skrzydła) anioła zwanego Wor, który musi stanąć do walki z demonami, które najechały krainę Iccus pod przywództwem niejakiego Destroyer’a. Historia prosta jak konstrukcja cepa, ale umówmy się, w tego typu grach nie liczy się, dlaczego walczymy, a jak to robimy, a tutaj zaczyna się robić całkiem przyjemnie.






Zaczynamy oczywiście z podstawowym orężem, który w mgnieniu oka może dostać srogi upgrade, aby siać śmierć i przerażenie wśród naszych wrogów. Oprócz „standardowego” uzbrojenia możemy zebrać zwoje, których kombinacje wyposażą nas w dodatkową broń lub elementy pomocnicze (jak np. zsummonowany anioł, który razi piorunami naszych wrogów). Miejscami to, co znajdowało się na ekranie mojego telewizora przypominało wręcz shootera z kategorii „bullet-hell”, gdzie trzeba było mieć sokoli wzrok i sterować z aptekarską precyzją, żeby nie nadziać się na to, co wypluł w naszą stronę jakiś stwór.
Korzystając z możliwości rozbudowy projektu, postanowiono dorzucić nieco zawartości do portu na nowe konsole. Choć sama rozgrywka pozostała w zasadzie nie zmieniona, to dostaliśmy możliwość jej customizacji, pod postacią filtrów graficznych (jakby ktoś tęsknił za obrazem z CRT), zmiany rozdzielczości, tła, używanie cheatów czy możliwość cofania rozgrywki niczym Max Caulfield z Life is Strange.






Całość podzielona jest na 6 rozdziałów, w których czeka na nas masa przeciwników (zwykle atakujących jednocześnie), sub bossowie oraz finalny badass na końcu każdego z nich. Przejście całości spokojnie zmieścicie w jeden wieczór, co nie jest zbyt powalającym wynikiem, jednak trzeba pamiętać, że mamy tu do czynienia z portem shmup’a sprzed 20 lat, który kupimy za równowartość dużej pizzy. Czas ten oczywiście można sporo wydłużyć, wybierając wyższy poziom trudności, gdzie rozgrywka to już miejscami czysty masochizm.
Może to moje zamiłowanie do tego typu retro gier wpływa na mój finalny osąd, ale ograłem ten tytuł dwukrotnie i bawiłem się naprawdę dobrze. Rozgrywka i retro-feeling dają masę frajdy, którą zakłócają jedynie miejscowe chrupnięcia płynności (na szczęście nie są aż tak częste, żeby wywoływać frustrację). Jeśli lubcie sidescroller’owe shootery, lub jesteście tak starzy jak ja, to Gynoug powinien wylądować na waszych konsolach/wish listach jak najszybciej.

Na koniec chciałbym podziękować Ratalaika Games i ekipie ogarniającej ich PR za udostępnienie mi kopii do recenzji.
To tyle na dzisiaj.
Mam nadzieję, że się Wam podobało!
Kuba „PlayStation Fanatyk”