Kiedy tylko do sieci trafiły pierwsze zapowiedzi Close to the Sun, byłem z miejsca kupiony przez wizję twórców ze studia Storm in the Teacup — horror przypominający na pierwszy rzut oka coś, co powstało z fuzji Layers of Fear i Bioshock’a?! Dej mnie to i to już! Oczywiście chroniczny brak czasu (swoją drogą straszna choroba) zweryfikował moje plany ogrania tej produkcji, przez co musiała ona poczekać na swoją kolej. Na szczęście, nadeszła jej kolej, a efektem jest ten oto zlepek słów. Zapraszam do czytania!

Close to the Sun przenosi nas do XIX wieku, jednak nie jest to okres taki, jaki znamy z historii, gdyż w tej rzeczywistości, świat wygląda zgoła inaczej. Na czele zmian stoi Nikola Tesla (tak ten Tesla, od którego Elon Musk nazwał swoją markę aut), którego geniusz został w końcu należycie doceniony, oraz którego konflikt z innym znanym naukowcem — Thomasem Edisonem — przybrał, prawie że formę zbrojną. Choć to nie Nikola jest bohaterem gry, to muszę jeszcze trochę o nim pogadać, gdyż zachęcony swoimi sukcesami na polu nauki, postanowił pójść o krok dalej i stworzyć „społeczność” skupiającą najtęższe umysły tego świata (prawie jak dzisiejsze ekipy youtuberów, choć oni z mądrością to się raczej wymijają badum tss). Efektem tego jest Helios, ogromny statek morski, który miał się stać domem dla odkryć, które na dobre zmienią bieg historii ludzkości.
W tym momencie rozpoczyna się nasza przygoda, a dokładnie to przygoda młodej dziennikarki — Rose — która otrzymuje list od swojej młodszej siostry, Ady, w którym to ta prosi ją o przybycie na Heliosa. Ada nie znalazła się na statku przypadkowo, gdyż jej wiedza i osiągnięcia naukowe przykuły uwagę Tesli na tyle, że obsadził on ją w roli głównego naukowca tajemniczego projektu, który pozwoliłby pozyskiwać energię elektryczną, na niespotykaną dotąd skalę (widzicie już, do czego zmierzam??). Na miejscu okazuje się, że coś ewidentnie poszło nie tak — statek wygląda na opuszczony; spora jego część jest zniszczona; w koło leżą zmasakrowane ciała — a nasza zdezorientowana Rose musi odnaleźć swoją siostrę, spróbować pojąć co zaszło na pokładzie Heliosa i jak najszybciej opuścić ten upadły monument, który miał być demonstracją siły nauki.
W kwestii rozgrywki mamy tutaj do czynienia z popularnym w ostatnich latach straszakiem na fundamentach symulatora chodzenia. Przechodzimy z jednej lokacji do drugiej, odnajdując po drodze różnego rodzaju notatki i zdjęcia (zarówno pomagające pchnąć historię do przodu jak i opcjonalne, które pomagają nam nieco zrozumieć jak wyglądało życie na statku, i co się tu wydarzyło), rozwiązujemy proste zagadki logiczne (żeby nie powiedzieć, że banalne) i od czasu do czasu staramy się uniknąć zagrożenia. Pomimo tego, że sam statek jest dość sporych rozmiarów i na pierwszy rzut oka potrafi nieco przytłoczyć (szczególnie że brak tu mapy czy kompasu), to rozgrywka jest raczej liniowa i tak naprawdę chyba nie się tutaj zgubić. Od czasu do czasu, przyjdzie nam też rozegrać sekwencje zręcznościowe, gdzie będziemy musieli np. uciec przed zagrożeniem — wierzcie mi, że dawno nic mnie tak nie frustrowało podczas gry w „przygodówkę” jak one, gdyż miejscami potrzeba wręcz chirurgicznej precyzji, aby przypadkiem nie zwolnić na milisekundę, gdyż ta zwykle kosztuje nas życie i restartuje do punktu zapisu (raz nawet doszło do tego, że mój punkt zapisu był tak skonstruowany, że natychmiast po odrodzeniu musiałem wykonać odpowiedni ruch, ale zanim udało mi się ustalić dokładnie co zrobić, zginąłem jakieś kilkanaście razy.). Gra otrzymała klasyfikację PEGI18 i opisana jest jako horror, jednak dla mnie o wiele więcej tu gry przygodowej z drobnym dreszczykiem niż samego horroru.
Oprawa graficzna cieszy oko, a projekty poszczególnych lokacji potrafią dołożyć swoje trzy grosze do budowania klimatu. Inspiracja moim ukochanym Bioshock’iem wręcz wylewa się z ekranu i myślę, że w alternatywnej rzeczywistości, można by spokojnie nazwać ją spinoff’em tej genialnej serii. Fakt, przydałoby się pewnie popracować nad niektórymi animacjami (lub choćby je dodać) jednak całość sprawia naprawdę dobre wrażenie. Pod względem technicznym jest miejscami dość nierówno — zniekształcone polskie czcionki (choć nadal należy się plus za polskie napisy, które zapewne części graczy pozwolą się cieszyć grą bardziej niż w przypadku angielskiej wersji), znikające napisy, nieresponsywne przedmioty lub całkowicie bezużyteczna umiejętność skoku, która została zaimplementowana chyba z braku laku… Nie jest to nic co mogłoby przeszkodzić skutecznie w rozgrywce, ale warto o tym wspomnieć.
Całość podzielona jest na 10 rozdziałów, z czego przejście całości zajmuje jakieś 5-7 godzin (zależnie od tego jak bardzo będziecie lizać ściany w poszukiwaniu znajdziek), co w zasadzie nie jest ani najgorszym, ani też najlepszym wynikiem jak na gry z tego gatunku.
Kiedy na ekranie mojego telewizora pojawiły się napisy końcowe, byłem jednocześnie ucieszony i nieco rozczarowany. Close to the Sun jest naprawdę grą udaną, z klimatem tak gęstym, że można go ciąć nożem; grą, która potrafi wciągnąć, zachwycić, zaintrygować oraz przestraszyć; grą, której potencjał niestety został nieco zmarnowany z powodu dziurawego scenariusza i niewykorzystania przez twórców, naprawdę ciekawie wykreowanego świata. Od siebie jak najbardziej polecam, bo pomimo wszelkich wad nadal warto ją sprawdzić, jednocześnie mam cichą nadzieję, że nie jest to ostatnie słowo Storm in the Teacup jeśli chodzi o tego typu produkcje, bo widać, że mają naprawdę niezłe pomysły.
Na koniec chciałbym podziękować Wired Productions i ich ekipie od PR, za podrzucenie kopii do recenzji.
To tyle na dzisiaj.
Mam nadzieję, że się Wam podobało!
Kuba „PlayStation Fanatyk”