Czy zastanawialiście się kiedyś, co by było, gdyby połączyć Doom’a z Guitar Hero? Cóż jeśli tak to nie byliście jedyni, gdyż Szwedzi ze studia The Outsiders również mieli na ten temat pewne przemyślenia i postanowili je przekuć w rzeczywistość wypuszczając na rynek swój growy debiut — Metal: Hellsinger. Czy sianie zniszczenia pod rytm gitarowych riffów to coś, co warto sprawdzić? Zapraszam do czytania!

Dobra zacznijmy od tego, że moje pytanie jest w zasadzie retoryczne, odnosząc je do całego gatunku, bo wystarczy wpisać w YouTube nazwę praktycznie dowolnego FPS’a + OST, żeby się przekonać, że muzyka metalowa i shootery to coś naturalnego, bo nic nie napędza do przebijania się przez kolejne fale przeciwników jak mocne brzmienie.
Jeśli chodzi o fabułę, to przyjdzie wcielić nam się w humanoidalnego demona zwanego Niewiadomą, która utraciła swój głos i miała zostać pogrzebana na samym dnie piekła, gdyż zgodnie z przepowiednią, jest ona to tytułowy „Hellsigner”, istota tak potężna, że mogłaby zniszczyć całe piekło w pojedynkę. Los chciał, że plan Czerwonej Sędziny, która aktualnie włada piekłem, spalił na panewce, a Niewiadoma wyrusza na krucjatę przeciwko niej i jej sługusom, aby odzyskać swój głos i dopełnić proroctwa.
Mała ciekawostka, we wstępie wspomniałem, że tytuł, o którym tu dzisiaj rozmawiamy to debiut jego twórców, jednak nie jest to w 100% prawda, gdyż zanim powołali oni do życia Metal: Hellsinger, pracowali przez cztery lata nad pierwszoosobowym tytułem z elementami skradanki — Darkborn (znanego wcześniej jako Archenemy czy Project Wigth), który to niestety z dnia na dzień został anulowany bez podania konkretnej przyczyny.




Oczywiście jak to często w FPS’ach bywa, to nie fabuła gra pierwsze skrzypce, a gameplay, który w tym przypadku wyróżnia się na tle innych shooterów. Mechanika oparta jest o system znamy choćby z Guitar Hero i tym podobnych, gdzie uderzając w przyciski w odpowiednim rytmie zdobywamy co raz to więcej punktów i ich mnożników (zwanych tutaj Furią). Strzały, uniki, a nawet przeładowanie broni, wszystko podlega rytmowi i wszystko zalicza się do naszego wyniku. Oczywiście nikt nie broni Wam grać w to jak w zwykłego shootera, jednak cały fun to właśnie utrzymywanie sekwencji, odblokowywanie kolejnych ruchów i efektowne rozwalanie łbów kolejnych piekielnych kreatur.
Do dyspozycji mamy kilka rodzajów uzbrojenia, różniących się od siebie dość diametralnie pod względem zasięgu, szybkości czy zadanych obrażeń. Sam arsenał nie jest jakoś bardzo rozbudowany, choć moim zdaniem to nie zawsze musi być wadą, gdyż sam często łapię się na tym, że podczas grania preferuję konkretny zestaw uzbrojenia i raczej nie żongluje spluwami niczym klaun w cyrku. Swoją drogą, sam koncept nie jest niczym nowym, gdyż nie tak dawno, bo w zasadzie w zeszłym roku na rynek trafił tytuł BPM: Bullets Per Minutes, ale nie miałem okazji zagrać, więc niestety nie porównam tutaj obu produkcji.






Oczywiście wisienką na torcie jest muzyka, do której przyjdzie nam malować swoje krwawe arcydzieło i tu twórcy nie zawiedli. Każdy z poziomów ma swój dedykowany utwór, a do tworzenia ścieżki zaproszono choćby Serja Tankian’a czy Matta Heafy’iego.
Do pokonania przed nami osiem „piekieł”, wypełnionych po brzegi różnorakimi kreaturami — od zwykłych, jednostrzałowych „szkieletorów”, przez coś, co wygląda jak Trol z maczugą, po wielkie (i miejscami dość szybkie w swoich atakach) demony. Na końcu, jak się możecie domyśleć, stajemy oko w oko z bossem, którego pokonanie wymaga nie tylko celności, ale i odrobiny taktyki (Na pierwszy rzut oka, przypomina mi to areny z Painkillera). Na plus można na pewno zaliczyć fakt, że nie doświadczymy tutaj klaustrofobii, gdyż nie wpadamy po prosty na planszę 5 × 5, na którą ktoś wylał wiadro wrogów do pokonania, a mamy tu nieco więcej swobody. To, co niestety w moim odczuciu nie wyszło aż tak dobrze to sam design poziomów (z czasem wszystkie zdają się wyglądać tak samo) jak i wspomniane końcowe starcia, gdyż o ile jest to uzasadnione w jakiś tam sposób fabularnie, to zabrakło mi jakichś wartych zapamiętania kozaków do ubicia.






Przejście całości można zamknąć w kilku — 4 /5 — godzinach. Chętni na więcej, mogą dorzucić nieco do tej liczby, gdyż poza oczywistym podnoszeniem poziomu trudności czy maksowaniem swoich poprzednich wyników (które to na bieżąco można porównywać na światowym rankingu), w każdym z piekieł czeka seria wyzwań zwanych „udrękami”, które mają określone warunki, a za ich ukończenie oprócz satysfakcji i zmieniających się cyferek na ekranie zgarnąć można zwoje, używane do upgrade’u naszego demona.
Kończąc ten mój wywód, myślę że eksperyment twórców można uznać za sukces, skoro nawet ktoś tak upośledzony rytmicznie jak ja bawił się przy tym tytule naprawdę nieźle. Faktem jest, że zarówno istnieją lepsze FPSy jak i gry rytmiczne, ale połączenie obu i okraszenie wszystkiego metalowym soundtrackiem dało świetny efekt. Jeśli szukacie czegoś, żeby się po prostu odprężyć, a nie zagłębiać w ogromne światy i historie to myślę, że Metal: Hellsinger będzie jak najbardziej dobrym wyborem.
Podziękowania dla ekipy ogarniającej PR wydawcy, za podrzucenie kodu.
To tyle na dzisiaj.
Mam nadzieję, że się Wam podobało!
Kuba „PlayStation Fanatyk”