No może nie tak ostatnio, bo jednak sama gra wyszła rok temu, ale dzisiaj przypomniało mi o niej darmowe DLC, które niedawno ujrzało światło dzienne.
Kolejna odsłona mojej ukochanej serii. Setki wspomnień, wygórowane oczekiwania po szumnych zapowiedziach „powrotu do korzeni” i obraz z tyłu głowy jaki stworzyły dwie ostatnie odsłony Rezydencji Zła. Właśnie po tych dwóch odsłonach, na Capcom spadła ogrmona fala krytyki, jako że przez ponad 20 lat marka zyskała swoich wiernych fanów. Ta fala spowodowała to, że w niedługiej przyszłości możemy się doczekać remake’u legendarnego Resident Evil 2, a po drodze przeniesiono na nowe platformy Resident Evil 1 oraz Zero HD, ale dzisiaj nie o tym.
O serii pisałem już sporo i jak sami wiecie jest to moja bezwarunkowa miłość, co spowodowało, że Resident Evil VII zamówiłem w preorderze, a to nie zdarza mi się w zasadzie wcale. W dniu premiery ochoczo pognałem do Saturna po swój egzemplarz i odliczałem minuty do zakończenia dnia pracy aby w spokoju móc sprawdzić czy Capcom stanął na wysokości zadania i spełnił wszystkie swoje obietnice.
//Ciekawostka: Przy scenariuszu do gry maczał palce Richard Pearsey, który wcześniej brał udział w tworzeniu rewelacyjnego Spec Ops: The Line, o którym pisałem już wcześniej.//
Resident Evil VII na pierwszy rzut oka prezentuje modny ostatnio trend na horrory w konwencji gier FPP, a fabularnie postanowiono w zasadzie zerwać z całym dziedzictwem serii. Wcielamy się w postać Ethana, zwykłego gościa, który nijak nie ma się ani do Chrisa ani do Leona, który pewnego dnia dostaje wiadomość od swojej żony, niby nic dziwnego ale sprawę komplikuje fakt, że Mia (Bo tak jej na imię) zaginęła przed trzema laty i jest uważana za zmarłą (Coś wam to przypomina fani horrorów?). W wiadomości dostajemy adres domu gdzieś na terenach bagnistej Luizjany i tak zaczyna się nasz koszmar…
Ta gra to horror klasy B czy gore w czystej postaci – brud, psychopaci i my w samym środku tego całego burdelu. Po krótkim prologu poznajemy naszą psychopatyczną rodzinkę Barker’ów, którzy są jakby żywcem wyjęci z „Wzgórza mają oczy”. Na jakiś czas stajemy się ich „gościem”, żeby po jakimś czasie zacząć naszą walkę o przetrwanie. I to jest właśnie sedno naszej gry, zabawa w kotka i myszkę z psychopatami i otaczającymi ich kreaturami, walka o przetrwanie, w której bezpośrednia konfrontacja jest najczęściej nieopłacalna lub szalenie niebezpieczna. W końcu coś co znamy, coś za czym spora część fanów gry tęskniła – survival połączony ze strachem i ciągłym niepokojem przed tym co spotkamy za rogiem. Tak w dużej mierze zarysowuje się tło fabularne i na tym poprzestanę aby uniknąć jakiś większych spoilerów.
Jak wspomniałem, mechanicznie gra prezentuje modny ostatnio horror z perspektywą z pierwszej osoby, co dodatkowo potęgowało uczucie strachu, jako że idąc nie wiemy nigdy czy czasami coś nie stoi właśnie za nami. Fanów uniwersum ucieszy pewnie fakt, że pomimo wszechobecnego dzisiaj autozapisu, znajdziemy tutaj również magnetofon na wzór starych maszyn do pisania, ograniczony ekwipunek czy skrzynkę na zapasy, wymuszają na nas taktyczne planowanie tego co będziemy ze sobą nosili. Na tym jednak nie koniec nawiązań! Wspomniana rodzinka urządza sobie od czasu do czasu polowania, które przypominają konfrontacje z Nemesisem z Resident Evil 3. Gra jest kompatybilna z modnym ostatnio PS VR – dzięki jednemu z moich przyjaciół mialem okazji sprawdzić to połączenie w akcji i pomimo, że grę miałem już za sobą to było to cholernie przerażające przeżycie.
Plusy
– Klimat
– Antagoniści
– Lokacje
– Strach
Minusy
– Mimo wszystko, to nie jest Resident
Na sam koniec pozostaje odpowiedzieć nam na kilka pytań. Czy Resident Evil VII straszy? Czy Capcom przywróciło utracony blask serii? Czy seria wraca na właściwe tory? Tak, chyba tak, nie wiem…Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na wszystkie pytania, które cisną się usta. Resident Evil VII na pewno jest dobrą grą i ciekawym horrorem, co do tego nie ma wątpliwości. jednak nadal nie jest to Resident Evil – ale to tylko moje subiektywne zdanie, kogoś kto ma Jill Valentine wytatuowaną na ramieniu – fanboy’a serii.

Jeden komentarz Dodaj własny