O tym, w co ostatnio grałem słów kilka – Far Cry 6

Kiedy do sieci trafiły pierwsze zwiastuny kolejnej części Far Cry, to przyznaję bez bicia, że hype nieco podskoczył — partyzantka na rządzonej twardą ręką dyktatora Yarze, zwiastowała spore możliwości jeśli chodzi o urozmaicenie rozgrywki (no bo kto się nie uśmiechnął, widząc wyrzutnię zabójczych płyt CD?), z drugiej strony jednak napłynęły też pewne obawy, gdyż często ciągłe eksploatowanie marki przez X odsłon, kończy się spadkiem jakości — nie pozostało nic innego jak poczekać do premiery i na własnej skórze przekonać się, czy jedno i drugie były uzasadnione. Nie sztuką jest odcinać kupony, a jak tym razem wypada kolejna odsłona strzelanki od Ubi? Zapraszam do czytania!

Akcja gry przenosi nas na Yarę, której wyspę wyraźną inspiracją były kraje Ameryki Środkowej i Południowej. Jak możecie się domyśleć, rządzi nią nasz główny antagonista, prezydent Antón Castillo (w tej roli Giancarlo Esposito, znany z serialowego hitu Breaking Bad). Swoją drogą, kiedy pierwszy raz rzuciłem okiem na całą mapę całej wyspy, to zrobiła ona na mnie niemałe wrażenie swoim rozmiarem i jednocześnie przy-stworzyła nieco obaw, że deweloperzy mogli nieco przesadzić, co mogłoby się odbić na odczuciach z rozgrywki. Rodzina Castillo sprawuje rządy twardą ręką, krwawo tłamsząc kolejne próby obalenia ich rządu, a wszystko to za cichą aprobatą reszty świata, gdyż mają oni coś, czego chcą wszyscy — Viviro. Zapytacie czym jest Viviro? Już śpieszę z wyjaśnieniem — w skrócie to lek na raka, a przynajmniej tak jest reklamowany (pomija się fakt, że jest to w zasadzie trucizna, którą można wykorzystać jako broń biologiczną, a pracujący przy uprawach specjalnego tytoniu ciężko chorują i w konsekwencji umierają).

Wcielamy się w Daniego (lub jego żeński odpowiednik, wedle preferencji), który po nieudanej ucieczce z wyspy dołącza do grupy partyzantów — Libertad — i rozpoczyna misję zjednania sobie wszystkich przeciwników obecnej władzy i obalenia rządu. Na pierwszy rzut oka historia prosta jak drut — jest ten zły i trzeba go zabić, jednak w ciągu rozgrywki okazuję, że nie wszystko jest tak do końca czarno białe, ale to już pozostawię Wam do odkrycia. Sam nasz protagonista i jego przyszli sojusznicy są w zasadzie nijacy i nie zapadają za bardzo w pamięć, przez co jakiekolwiek wydarzenia z nimi związane, nie wzbudziły we mnie żadnych uczuć.

Skoro streszczenie fabuły mamy już za sobą, to przejdźmy zatem do rozgrywki. Jak wspomniałem, rozmiar Yary może w pierwszej chwili onieśmielać, jednak aby nieco pomóc w odnalezieniu się w tym malowniczym zakątku, podzielono ją na kilka obszarów, będących pod wpływami popleczników El Presidente. Naszym zadaniem jest osłabienie ich poprzez przejmowanie kolejnych baz, punktów kontrolnych, niszczenie działek przeciwlotniczych (swoją drogą mocno irytujących jeśli chcemy sobie swobodnie polatać maszynami dostępnymi w grze) oraz wypełnianiu kolejnych misji dla „lokalnego ruchu oporu”. Kropką nad i jak się możecie domyślać jest wyeliminowanie pionka Castillo i tym samym przypieczętowanie sojuszu zwiększającego szanse na powiedzenie Grand Finale i obalenie obecnego rządzącego. Oczywiście nasze działania nie są niezauważalne i w konsekwencji im więcej żołnierzy zabijemy, tym więcej zostanie wysłanych na ulice Yary.

Zdarza się, że twórcy narzucają nam sposób działania w danej misji, jednak sytuacje takie można policzyć na palcach jednej reki. W znakomitej większości przypadków Boysi mogliby na soundtracku śpiewać „niech żyje wolność, wolność i swoboda” — chcesz się skradać, ucinać łby maczetą, truć wrogów, aby Ci wykańczali się sami czy kampić ze snajperką z tłumikiem gdzieś w krzakach? Ależ proszę bardzo! Tak samo jeśli twoim życiowym motto jest YOLO i wolisz zabawić się w Rambo.

Niezależnie od tego, jaką drogę wybierzemy, twórcy zadbali o pokaźny arsenał, jakim możemy się posługiwać. Karabiny maszynowe, strzelby, pistolety, granatniki, wyrzutnie rakiet — jest tu absolutnie wszystko i jeszcze trochę więcej. Każdą z giwer (z drobnymi wyjątkami) można ulepszać na stołach warsztatowych, używając złomu i surowców zbieranych podczas gry, a każda z modyfikacji wpływa na statystyki danej broni, jej przydatność w walce z określoną grupą przeciwników czy wygląd. Oprócz „standardowego” arsenału do naszej dyspozycji oddano również plecaki zwane Supremo oraz kategorię broni „Zrób to sam”. Pierwsze służą za plecak (przecież logiczne nie?) na granaty itp. oraz mogą robić za wyrzutnię rakiet czy apteczkę. Drugie zaś to wytwory rodem z klimatów Post-apo/Mad max, gdzie z przedmiotów codziennego użytku powstał zabójczy oręż jak wspomniana we wstępie wyrzutnia płyt CD czy „RPG” załadowane fajerwerkami.

Oprócz broni pomocnym w zadaniach będzie również nas strój, którego właściwości (jak np. zwiększona odporność na truciznę) mogą zwiększyć szansę na powodzenie danej misji. Jest ich całkiem nie mało, co jest jednocześnie dobre i złe, gdyż elementy ubioru, podobnie jak kolejne pukawki, znajdujemy w skrzyniach porozrzucanych na wyspie, przez co nie nie mamy do końca kontroli nad dodatkowymi perkami (brak tu jakiegokolwiek drzewka rozwoju).

Nie można zapomnieć również o kompanach, którzy mogą towarzyszyć nam podczas tej egzotycznej przygody. Choć możemy odblokować ich kilkoro, to ja i tak zawsze wracałem do aligatora Guapo, który swoim złotym kłem rozszarpywał kolejnych żołdaków. Swoją drogą polubiłem go tak bardzo, że gry tylko na ekranie pojawiał się komunikat „Guapo potrzebuje to twojej pomocy” to biegłem do niego niczym Flash, odstrzeliwując każdego, kto się chciał do niego zbliżyć.

Ciekawostka — w grze zaimplementowano mini gierkę w postaci walki kogutów, na styl klasycznych bijatyk jak Tekken. Jak się możecie domyślać, nie uszło to uwadze organizacji pro zwierzęcych, a PETA próbowała/próbuje wymusić na Ubisofcie wycięcie tej zawartości.

Wizualnie, gra wygląda naprawdę dobrze, choć to chyba nie jest jakieś zaskoczenie, gdyż Ubisoft przyzwyczaiło nas już do tego, że trzyma poziom (jak choćby w Assassin’s Creed Valhalla czy Watch Dogs Legion) — lokacje wraz ze świetnie dopasowanym do klimatu soundtrackiem po prosty zachwycają. Jednak poziom oprawy audiowizualnej to nie jedyne czego Ubi trzyma konsekwentnie, gdyż i tutaj nie obeszło się bez garści błędów i glitchy — wypadanie za tekstury, przeciwnicy zawieszający się w jednej pozycji, czy blokujące się koło wyboru broni (to ostatnie potrafiło mocno zirytować) — jednak nie natrafiłem nic, co by podniosło mi ciśnienie tak bardzo, żebym przestał grać. Skoro już napomknąłem o tym co do końca nie zagrało, to wspomnę jeszcze o jednej rzeczy, mianowicie o źle zbalansowanym poziomie trudności — na najniższym poziomie, niestraszny nam nawet zastęp sił specjalnych armii dyktatora wraz z czołgami, na wyższym natomiast możemy wpakować w łeb przeciwnika pół magazynka, a ten dalej będzie trzymał pion.

Far Cry 6 jest naprawdę sporą grą, i mówię to nie bez kozery. Przejście głównego wątku wraz z zaliczeniem garści aktywności pobocznych, umożliwiających względnie wygodne i bezpieczne przemieszczenie się po wyspie, zajęło mi jakieś 33 godziny, co dla mnie, osoby cierpiącej od miesięcy na chroniczny brak czasu, jest niemałą ilością czasu spędzoną przy jednym tytule. Czas ten możecie spokojnie wydłużyć, rozbudowując kolejne bazy, biorą udział w wyścigach czy grając w domino. Oczywiście napisy końcowe nie kończą przygody Daniego (Danii?) definitywnie, gdyż upadek dyktatora nie jest równoznaczne z upadkiem imperium budowanym przez lata — na wyspie nadal jest sporo zwolenników Castillo, a naszym zadaniem będzie odpierać ich ataki i uporanie się z nimi raz na zawsze. Jeżeli jakimś cudem nadal Wam będzie mało, to Ubi przygotowało dodatkowo trzy DLC związane z antagonistami poprzednich odsłon, które trafią na rynek w nadchodzących miesiącach — w momencie pisania tego tekstu, pobrać możecie dodatek z Vaas’em z 3ki w roli głównej. Warto wspomnieć, że FC6 otrzymało kinową lokalizację, która wypada naprawdę dobrze i nie kłuje w oczy niczym polskie tłumaczenia tytułów filmów.

Nowa odsłona strzelanki od Ubi nie jest niczym przełomowym i raczej nie znajdziecie tu nic, co by wgniatało w fotel z wrażenia, ale jednocześnie przemierzanie kolejnych zakątków Yary i eliminowanie zastępów żołnierzy wiernych Antonowi Castillo wciąga, dając masę frajdy z walenia kolejnych headshotów (snajperka 4 life). Jeżeli macie kilkadziesiąt wolnych godzin i chcecie czegoś, co po prostu sprawi Wam przyjemność, to śmiało możecie sięgać po ten tytuł. Jeśli jednak oczekujecie fajerwerków to, chyba będziecie musieli poczekać na premierę 7mki.

Na koniec, podziękowania dla Ubisoft Polska za podrzucenie mi kopii do sprawdzenia!

To tyle na dzisiaj.
Mam nadzieję, że się Wam podobało!
Kuba „PlayStation Fanatyk”

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s