Kiedy w 1995 roku, swoją premierę miała pierwsza odsłona serii, w której bohaterami są małe robaczki biegające z bazooką, nikt nie przypuszczał jakim fenomenem stanie się marka Worms. Przez przeszło 25 lat dostaliśmy ponad 20 gier / dodatków / konwersji na różne platformy, a mordercze robaczki bawiły wszystkich, niezależnie od wieku. W moim przypadku jest to seria, w którą zagrywałem się jak szalony (przez pierwsze cztery części), głównie grając ze znajomymi na jednym sprzęcie — nostalgia ta jest u mnie tak silna, że na moim growym rękawie znalazło się miejsce dla robaka, dzierżącego ikoniczny „Holy Grenade”. Ostatnia odsłona, o podtytule Rumble, przynosi jednak nowości, które niekoniecznie napawają optymizmem na pierwszy rzut oka. Jak w rzeczywistości wypada Worms: Rumble? Zapraszam do recenzji!
Zaraz po odpaleniu gry, wita nas krótki tutorial, który ma za zadanie wprowadzić nas w świat „nowej” rozgrywki, piszę nowej, gdyż tym razem turowa rozgrywka została porzucona na rzecz crossplatformowego battle royale z możliwością zabawy do 32 graczy jednocześnie. Przyznam szczerze, że na początku był to dla mnie lekki szok, jednak po krótkim wprowadzeniu, okazało się, że sterowanie jest na tyle dobrze zaprojektowane, że gra w czasie rzeczywistym nie sprawia najmniejszych problemów. Do naszej dyspozycji oddano 4 tryby: Deathmatch (również w wersji drużynowej) oraz Ostatni Robal / Oddział na mapie — nazwy mówią same za siebie, więc chyba nie muszę za wiele tu wyjaśniać. Powracają kultowe bronie jak bazooka, wyrzutnia owiec czy święty granat, ale dochodzi też kilka nowych, z których chyba najbardziej przypadł mi do gustu „Rekin-młot”, miotający ogromną serią rakiet (no coś piękniego!). Do tego jetpach, linka ninja i wiele wiele innych gadżetów, które pomogą nam w starciu naszych przeciwników na proch.
Jako, że jest to gra multiplayer to też przecież trzeba się jakoś pokazać innym niczym w „Pimp my Worm” — twórcy oddali do naszej dyspozycji edytor rodem z Simsów, w którym możemy odpicować naszego robaka w stroje, tatuaże czy nowe zęby (kolejne dodatki możemy odblokowywać za doświadczenie zbierane po każdym meczu).
Robaki ogrywałem na PlayStation 5 i o ile pod względem technicznym nie ma co się rozpisywać, bo wszystko było jak najbardziej ok, a gra trzymała stabilne 60 klatek czy rozdzielczości 4K (styl graficzny, w jakim utrzymana jest gra, wybacza wiele, a sam silnik gry nie potrzebuje raczej bóg wie jakiej mocy do poprawnego działania), jednak warto wspomnieć o jednej rzeczy, mianowicie wykorzystanie Dualsense. Od samego początku nowy kontroler Sony jarał mnie bardziej niż sama konsola i przy każdej grze, jaką odpalam na mojej Wieży Saurona, czekam na to czy i jak bardzo wykorzystany został potencjał tego pada. W tym wypadku twórcy nie zrobili z nim nie wiadomo czego — triggery zachowują się inaczej, zależnie od używanej broni, a haptyczne wibracje pozwalają poczuć nieco więcej niż w przypadku takiego Dualshocka 4 — ale wystarczająco dużo, aby grający mógł czerpać z tego przyjemność. To, czego mi trochę brakowało to klasyczne odzywki naszych dżdżownic, znane z pierwszych odsłon (gra posiada polskie napisy) — niby nic, ale wiecie nostalgia mocno.
Muszę przyznać, że po kilku godzinach spędzonych z najnowszą odsłoną Wormsów, mam trochę mieszane uczucia. Z jednej strony zmiana klasycznej, turowej rozgrywki na rzecz multi w konwencji battle royale jakoś z automatu mnie odrzuca (podobnie zresztą było z Wormsami w 3D..), z drugiej zaś bawiłem się całkiem nieźle, głównie za sprawą tego, że społeczność żyje i nie trzeba czekać, aby móc dołączyć do rozgrywki, a sama gra jest różnorodna i daje naprawdę sporo fun’u. Co przecież koniec końców jest chyba najważniejsze, prawda?

Na koniec chciałbym podziękować Team17 i ekipie ogarniającej ich PR za podrzucenie mi kopii do recenzji.
To tyle na dzisiaj.
Mam nadzieję, że się Wam podobało!
Kuba „PlayStation Fanatyk”