Temat zaległości growych i istnej hałdy hańby, która pochłonęła dziesiątki tytułów ciągnie za mną w zasadzie nieprzerwanie — takie A Plague Tale: Innocence czeka od premiery, a w tym czasie zdążyło dostać wersję na PlayStation 5 i trafić do PS Plusa… Nie przeszkadza mi to jednak wertować kolejne strony w poszukiwaniu czegoś, co wybijałoby się na tle innych tytułów. W ten oto sposób trafiłem na Narita Boy, które to zaintrygowało mnie od momentu kiedy przeczytałem pierwsze kilka linijek opisu gry. Co mnie tak urzekło? Czy jest to coś więcej niż pixelart’owy side-scroller jakich wiele? No i oczywiście czy warto zagrać? Zapraszam do recenzji!

Fabuła przenosi nas do lat 80., kiedy to niejaki Lionel „The Creator” Pearl, tworzy konsolę do gier — Narita One, której system sellerem jest gra o nazwie Narita Boy. Tytuł zgarnia świetne recenzje i z miejsca staje się ogromnym hitem, a kolejne kopie znikają z półek sklepowych niczym w naszej rzeczywistości kolejne egzemplarze PlayStation 5. Jednak wraz z ogromnym sukcesem, pojawiły się równie ogromne kłopoty, gdyż kod źródłowy gry został przejęty przez wirus zwany „HIM”, który powoduje, że świat wirtualny zaczyna mieszać się z realnym. HIM w swoim ataku bierze sobie na cel nie tylko kod, ale również „Stwórcę”, kasując jego wspomnienia, co zmusza żyjący kod do aktywowania protokołu „Narita Boy” — tu do gry wchodzimy my (i to dosłownie), a dokładniej młody chłopak zostaje wciągnięty w wir cyfrowej wojny, którego zadaniem jest obrona Cyfrowego Królestwa, pokonanie HIM’a i przywrócenie pamięci twórcy gry.
Przemierzając kolejne lokacje i napotykając mieszkających w kodzie NPC’ów, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wszystko przypomina coś na wzór mitologii, zatopionej w retro-futurystycznym klimacie. Widzimy tu persony na wzór bogów, głoszących swoje mądrości czy pomniejsze postacie, wykonujące przeróżne rytuały, mające na celu utrzymanie ładu w tym binarnym świecie. Do tego wszystkiego mamy tutaj „The Motherboard”, która to jest strażnikiem i wyrocznią tego świata. Każdy element konsoli ma tu swoje miejsce i przeznaczanie, które musi wypełnić. Sama historia ukryta w tym zdigitalizowanym świecie jest też w pewien sposób „mityczna” i tak naprawdę, aby zrozumieć cokolwiek, musimy dokładnie przysłuchiwać się temu, co mają do powiedzenia napotkane przez nas postacie.
Jednak wnętrzności konsoli i kodu gry to nie jedyne co przyjdzie nam poznać, gdyż jak wspomniałem wcześniej, jednym z naszych zadań jest przywrócenie wspomnień programiście, który powołał te całe Królestwo do życia. Podczas gry dostaniemy serię retrospekcji, które pomogą nam zrozumieć, jak życiowe perypetie twórcy, wpłynęły na to, co zawarł w swoim tytule. Te przerywniki zmuszają nas też do pewnych refleksji i stanowią swoistą przeciwwagę dla kolorowych neonów i dynamicznych animacji walki, które błyskają nam przed oczami przez większość czasu.
Mechanicznie mamy tutaj do czynienia z czymś w rodzaju gry ze znanego i lubionego gatunku Metroidvanii, gdzie przemierzamy kolejne lokacje (a jest tu ich dosłownie kilkaset!!), zbierając kolejne wskazówki i klucze, które pozwolą nam na dostanie się do wcześniej zablokowanego ekranu — co jak się możecie domyślać, wiąże się ze sporą ilością backtrackingu, którego nie ułatwia nam brak mapy czy jakiegoś kompasu, który chociaż wskazywałby, czy idziemy w dobrym kierunku.
Walka jest całkiem emocjonująca, głównie za sprawą różnorodnych wrogów — zarówno tych, którzy wyrastają jak grzyby po deszczu jak i rzadszych bossów. Nasz bohater posługuje się orężem zwanych Techno Mieczem, który początkowo daje nam możliwość atakowania prostymi combosami. Z czasem do naszego wachlarza śmiercionośnych zagrywek, dojdzie jeszcze kilka opcji, jak na przykład wielki laser czy coś na wzór strzelby. Ogólnie nie ma tutaj wyboru rodem z Boderlandsów czy innego loot shootera, jednak nie widzę tego jako wady, gdyż rozgrywka pozostaje spójna i satysfakcjonująca.
Jeśli chodzi o warstwę audio-wizualną tego tytułu, to jest to absolutny majstersztyk, który robi wręcz piorunujące wrażenie. Każda lokacja, postać, animacja zostały wykonane z aptekarską precyzją co do pixela, co w połączeniu z elektronicznym / synth-wave’owym soudtrackiem zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Kudos dla twórców ze Studio Koba za kawał roboty, jaki tutaj odwalili.
Przejście całości zajmuje gdzieś 5-7 godzin, co według mnie, jak na grę niezależną, jest naprawdę przyzwoitym wynikiem. To na co zwykle nie zwracam uwagi to polskie tłumaczenie w grach, jednak w tym przypadku, z racji sposobu poprowadzenia narracji, wydaje mi się, że bez znajomości języka angielskiego, część graczy może mieć problem z tym, aby nie pogubić się w fabule.
Narita Boy to swoista perełka gier niezależnych wydanych w tym roku (a przynajmniej wśród tych, które dane mi było ograć). Świetnie wykorzystany pixelart w połączeniu z bezbłędnie dobraną ścieżką dźwiękową, zatopiony w gęstym retro klimacie — no po prostu cudm miód i orzeszki! Jeśli szeroko pojęte „retro” to wasza bajka to ten tytuł z pewnością powinien się znaleźć na waszym radarze.

Na koniec chciałbym podziękować ekipie PR’owej z Team17 za udostępnienie mi kopii do recenzji.
To tyle na dzisiaj.
Mam nadzieję, że się Wam podobało!
Kuba „PlayStation Fanatyk”