„Bo do tanga trzeba dwojga” jak to śpiewała Budka Suflera. Kooperacja to słowo klucz dzisiejszego tekstu. Pierwszy raz z serią AoT spotkałem się kilka lat temu, krótko po wyborze konsoli, którą jak wiecie była PlayStation 3. Szukałem czegoś w co mógłbym zagrać z kumplem, Xbox360 miał swoje Gears of War, na PS3 nie słyszałem o żadnym głośnym tytule tego typu. Po krótkim wertowaniu internetu stanałem przed wyborem – Lost Planet 2 vs Army of Two.
Seria strzelanin TPP od EA Games, trzy gry, dwóch bohaterów i kooperacja wpisana na stałe w rozgrywkę. Przepis na sukces? Czy było to tym czego szukałem? Coż myślę, że tak, ale do rzeczy
Pierwsza odsłona gry daje nam do dyspozycji dwóch protagonistów, Rios’a i Salem’a, którzy podczas jednej z misji w Somalii decydują się porzucić armię i przejść do prywatnej firmy paramilitarnej Security and Strategy Corporation jako najemnicy. Historia rzuca nas w środek konfliktów w koło całego globu, gdzie przedzieramy się przez kolejne fale przeciwników, radośnie strzelając praktycznie do wszystkiego co się rusza. Jak obiecali autorzy (i o czym stanowi zresztą sam tytuł), gra pod względem kooperacyjnym jest po prostu znakomita, zresztą to właśnie ten aspekt był powodem dla którego sięgnąłem wraz z moim przyjacielem po dwie następne odsłony, a porównanie AoT do legendarnej Contry nie wydaje mi się ani trochę przesadzone. Jeżeli nie macie żywego gracza to gra udostępnia tryb online jak i możliwość grania w pojedynkę – wtedy rolę naszego kompana przejmuje konsola. A teraz crème de la crème czyli AGGRO i BACK2BACK! Wierzcie mi, że to po prostu coś pięknego! Wyjaśniając, AGGRO widnieje jako pasek na górze ekranu, który mówi nam, na którym członku naszego zespołu skupia się uwaga (i ogień) przeciwników, dając drugiemu możliwość flankowania i skutecznego eliminowania kolejnych wrogów. I co w tym takiego fajnego? A no to, że jeśli odpowiednio długo będziemy ściągać na siebie uwagę przeciwnika, dostaniemy możliwość odpalenia czegoś co zwie się OVERKILL, a wtedy niech Bóg ma w opiece każdego kto stoi po drugiej stronie lufy. Drugim elementem, o którym wspomniałem jest „back to back”, sama jego nazwa może wam podpowiadać o co chodzi – kilka razy w grze kiedy przeciwnicy nas okrąża, nasi bohaterowie stają to siebie plecami, czas zwalnia a my posyłamy deszcz kul w kierunku wrogów. Wierzcie mi, to coś pięknego.
Jakby tego było mało, dochodzą smaczki jak personalizowanie broni (np. złota skórka na granatnik, bo dlaczego nie) czy żarty i interakcje między naszymi protagonistami jak zbicie piątki po dobrze wykonanej akcji. Całość spaja się w naprawdę fajną produkcję, która wg. mnie jest idealna do spotkania przy piwie ze znajomym, jednak ma jedną sporą wadę – jest dość krótka.
//Ciekawostka: Pomimo braku blokady regionalnej na konsoli PlayStation 3, system nie pozwala grać wspólnie graczom z regionów PAL i NTSC.//
Po skończeniu AoT czuliśmy pewny niedosyt, niedosyt, który miała zaspokoić kolejna odsłona – 40th Day. Kolejne przygody dwóch twardzieli, przy których Rambo to jakiś przedszkolak, ponownie Rios i Salem razem, jednak już na własny rachunek. Po wydarzeniach z pierwszej odsłony, nasi bohaterowie postanowili założyć swoją własną firmę, którą nazwali… T.W.O. Ich pierwsze zlecenie zaprowadzi nas do Szanghaju, gdzie bardzo szybko wpadamy w wir konfliktu, miasto się wali (dosłownie) a my przedzieramy się przez armię psycholi, próbując dopaść ich dowódcę. Co do samej mechaniki to nie ma tu za dużo co opowiadać, przebijamy się od osłony do osłony, wybijając przy tym radośnie kolejne fale wrogów. Powracają tu też fajne patenty, o których zapomniałem, takie jak synchroniczne strzelanie ze snajperki kiedy potrzebujemy ściągnąć dwóch przeciwników za jednym zamachem czy ostrzał zza osłony naszego towarzysza. Twórcy postanowili trochę podkręcić całą grę przez dodanie iście filmowych akcji – jak np. samolot wbijający się w budynek tuż nad naszymi głowami. Inaczej mówiąc, więcej, lepiej ale nadal za krótko – co tylko spowodowało, że jeszcze bardziej chcieliśmy dorwać się do ostatniej części trylogii.
Cóż niedługo musieliśmy czekać, aż na allegro trafi się egzemplarz w godnej cenie i mogliśmy znów zasiąść do przygód Rios’a i Salem’a….no właśnie i tu na dzień dobry płaski w pysk bo naszych dwóch madafakerów odsunięto na bok, jako zasłużonych wojaków, którzy nie pałają się już byle strzelaniną gdzieś na końcu świata..ehhh coż począć..postęp.
Do naszej dyspozycji oddano nam Alpha i Bravo (serio EA? serio..?), dwa przeciwieństwa, jeden tańczy jak mu zagrają, a drugi ma rozkazy w dupie. Akcja gry przenosi nas do Meksyku gdzie jak możemy się domyślić z podtytułu „The Devil’s Cartel”, naszym zadaniem jest zmieść z powierzchni ziemi kartel niejakiego Estabana Bautisty wraz z nim. Czy EA dało radę po raz trzeci? No coż… nie do końca. Wspomina wcześniej zmiana bohaterów, brak AGGRO (WTF!) i nadal tak samo krótka kampania. To co ratuje tę produkcje to splitscreen, bo choć gra nie jest rewelacyjna to zawsze dobrze posiedzieć z kumplem i ew. razem ponarzekać na gówno jakie nam zaserwowali, nadal mamy nasz OVERKILL (dzięki bogu), a i do samej gry dodano coś w rodzaju rankingu za sposób eliminacji kolejnych przeciwników. Tak więc jako gra do coop’a to nie jest zła, jednak jako kolejna odsłona AoT nie wypada już tak dobrze..
I to w zasadzie tyle co chciałem Wam przekazać. W dobie wielkiego powrotu coop’a liczę po cichu, że ktoś w EA przypomni sobie o Army of Two i dostaniemy reboot z prawdziwego zdarzenia.
